Strony

wtorek, 23 czerwca 2015

Święta Maryjo - szczególna świętość Imienia Maryi


Wytrwały
(Z pamiętnika biskupa wygnańca)

   Był to marzec. Ogień palił się na kominie rzucając migotliwe światło na pokój, skromnie umeblowany. W rogu paliła się lampka przed obrazem Najświętszej Panny Częstochowskiej, a przy tym blasku obraz od czasu do czasu jaśniej był oświetlony, a sukienka i drogie kamienie wyraźniej się rysowały. Chodziłem po pokoju z koronką w ręku. Mroźny wiatr dął na dworze, chwilami słychać było dzwonek u przejeżdżających sanek, za oknem jaśniały światełka sąsiednich domków, połyskujące jak gwiazdy w ciemności.
Piąty rok mego wygnania upływał. W ogóle dawał mi Pan Bóg dosyć dużo cierpliwości i zgody na wolę swoją, ale czasem, gdy jak dziś, przyszła samotna, szara godzina, gdy brałem koronkę w rękę i patrzyłem na obraz Matki Bożej, chwytała mnie taka tęsknota, dusza rwała się do kraju, do swoich, że niejedna łza spływała po twarzy i zaledwie modlitwa zdołała ukoić wezbrane żalem serce.
Taka chwila i dziś nadeszła: więc chodziłem po pokoju smutny i zamyślony.
Wtem zapukano do drzwi.
– Proszę wejść – zawołałem.
Wszedł mój stary, wierny towarzysz wygnania, stary sługa Antoni.
– Co takiego, mój drogi? – pytam.
– Proszę księdza Biskupa, jest tu jakiś człowiek, który chce się widzieć z księdzem Biskupem.
Kazałem go wprowadzić. Sam zapaliłem lampę i czekałem chwilę. Nareszcie drzwi się otworzyły i weszła jakaś wysoka postać, w kożuchu, w długich butach, okrytych śniegiem, o twarzy zarosłej szpakowatą brodą, o brwiach ogromnych krzaczastych.
Spojrzawszy na mnie, zatrzymał się przez chwilę. Zanim otworzyłem usta, aby powitać, przybysz pada jak długi na ziemię i szlochając jak małe dziecko, obejmuje i całuje mi nogi.
– Coś ty za jeden, człowieku – pytam po polsku.
A on klęcząc przede mną ze złożonymi rękami, odpowiada mi ruską mową.
– Ja z daleka, z daleka; ja tydzień szedł po śniegu, po mrozie piechotą, żeby księdza Biskupa zobaczyć.
– A coś ty za jeden? katolik?
– Katolik przewielebny panie i Polak, ale już czterdziesty rok minął, jak żyję między Rosjanami, tom i po polsku zapomniał; tak ja do ks. Biskupa przyszedł, bom stary, a chcę się jeszcze wyspowiadać przed śmiercią.
I znowu pochylił się do nóg moich.
Podniosłem go z ziemi, posadziłem przy sobie. Nie śmiał usiąść z początku, wreszcie siadł zmęczony, ale ręce skostniałe składały mu się do modlitwy i patrzył na mnie, jakby w tęczę, z poważnych, siwych oczów tryskała radość.
– A z których ty stron moje dziecko? – pytam po chwili.
– Ja z Połocka, przewielebny panie.
– Wywozili stamtąd księży Jezuitów, miałem wtedy 22 lata, pamiętam jak dziś. Wywozili Ojców naszych... I ja, Boże mi odpuść! (tu uderzył się w piersi) i ja też ich wywoziłem. Kozacy kazali dawać podwody... nikt nie chciał jechać, więc batami lud spędzili, tak i ja pojechał z innymi. Odstawiliśmy ich do granicy, ale też z nimi i szczęście nasze wyjechało. Z początku było cicho, ale potem zaczęto ludzi namawiać do prawosławia. Namawiali... ale mało kto przystał. Ale potem zaczęli używać na nas gwałtu... Nas dwadzieścia trzy rodzin oparło się i powiedzieliśmy sobie – nie damy naszej św. wiary. Aż jednego dnia zajechały sanki, kozacy zaczęli pędzić ludzi do wsiadania i wywieźli nas tutaj, trzydzieści mil za Nowogród i zostawili nas samych, bez dachu nad głową, bez ziemi, bez kościoła i bez księdza.
– Jak to? – pytam. – To wy jeszcze w tych stronach Polacy i katolicy.
– Nie, przewielebny panie! Nie ma już nikogo. Ja sam tylko zostałem. Jedni umarli – drudzy na prawosławie przeszli. Ja zaś teraz tułam się z miejsca na miejsce, żyję w nędzy, tyle co komu drzewa narąbię, to mi da nocleg i trochę strawy, alem ja już stary księże Biskupie, już mi siedemdziesiąty piąty rok idzie, tom też pomyślał, co ja zrobię, żebym bez księdza nie umarł? Alem się modlił do Matki Bożej, aby mi na ratunek przybyła i oto dowiedziałem się od ludzi, że tu nad Wołgą jest Biskup polski na wygnaniu. Tom też rzucił wszystko i powiedział sobie, że choćby mi w drodze zmarznąć przyszło albo głodem przymrzeć, to i tak pójdę. Tak i ja do was przyszedł księże Biskupie i taka mię radość ogarnęła, kiedym was zobaczył, że mi się zdawało, jakby się niebo przede mną otwarło.
Teraz już nie mogłem się powstrzymać i uściskałem go serdecznie. Widziałem w wejściu tego człowieka nie tylko cudowną opiekę Bożą nad nim i nagrodę za męstwo w wierze, ale i dla mnie wymowną naukę: Ja, Biskup, postawiony do utwierdzenia innych poddawałem się tęsknocie po pięciu latach wygnania, a ten biedak po czterdziestu i trzech latach, spędzonych na obczyźnie, bez księdza, wśród innowierców, zachował taki zapał wiary i takie dziecięce do niej przywiązanie.
Siedzieliśmy długo i gwarzyli jak brat z bratem, on chwytał każde moje słowo, ja znowu krzepiłem się patrząc na to wielkie, szczere serce wyznawcy, bijące pod chłopską, prawie żebraczą siermięgą. Siedliśmy wreszcie do wieczerzy, a następnie kazałem mu dać nocleg u siebie.
Nazajutrz rano chodzę z brewiarzem po pokoju, wtem wpada mój służący i woła:
– Księże Biskupie, proszę iść za mną.
Zaprowadził mnie pod drzwi pokoju przybysza. Stamtąd rozlegał się głos donośny, głos modlitwy, "Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i "Wierzę", a wreszcie zabrzmiały "Godzinki":
"Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą",
"Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą".
Stałem pode drzwiami i z głębokim rozrzewnieniem słuchałem, a kiedy skończył, wszedłem do pokoju. Klęczał na środku ze złożonymi rękoma.
– Jakże to, dobry człowiecze? – powiadam – mówiłeś mi, że nie umiesz po polsku, a słyszę, że umiesz po polsku się modlić.
– O tak, księże Biskupie, to jeszcze jedno z polskiej mowy, co mi pozostało.
Więcej już powiedzieć ze wzruszenia nie potrafił, ale wnet zawołał głośno:
– Ale choć to w sercu mi zostało! O, gdyby nie ten święty polski pacierz, nie te Godzinki, to bym o mój Boże i ja był zaparł się naszej świętej wiary.
Wyspowiadałem go, zachwycony tą dziecięcą wiarą i gorącą miłością Boga. Odprawiłem potem Mszę św. i dałem mu Komunię św.
Modliliśmy się razem i razem siedliśmy do śniadania. Chciałem go zatrzymać choć parę dni przy sobie, ale nie chciał.
– To przyjdźże przynajmniej za jakiś czas na powrót.
– Nie, księże Biskupie – powiada – ja już nie wrócę. Ja już stary, mnie już umierać trzeba, a kiedym duszę oczyścił i Pana Boga przyjął, to umrę spokojnie.
Tłumaczyłem mu, że jeszcze nie taki stary, że jeszcze silny i może długo pożyć, lecz on trwał przy swoim.
 Ale jak umierać będę – dodał – to ja księdzu Biskupowi przyślę pamiątkę po sobie.
Pożegnaliśmy się serdecznie. On znowu z płaczem nogi moje obejmował, a i mnie łzy stanęły w oczach.
Wyszedł... Patrzyłem za nim długo. Biedak z wielkim trudem brnął w śniegu, ale wnet zamieć śnieżna zakryła mi go zupełnie.
Minęły trzy miesiące. Już nieco zapomniałem o całym owym zdarzeniu, gdy raz daje mi znać Antoni, że jakaś kobieta czeka na mnie w przedpokoju. Wychodzę i pytam co takiego, a ona mi podaje zawiniątko.
– Co to jest? – pytam.
– To od tego człowieka – odpowiada – co był u ks. Biskupa, a przed paru dniami umarł. Przed śmiercią prosił mnie bardzo, abym poszła tu nad Wołgę i oddała księdzu Biskupowi tę pamiątkę.
Rozwiązałem czerwoną chustkę. Była w niej książeczka do nabożeństwa "Złoty Ołtarzyk". Wziąłem ją w rękę jako relikwię, bo nią podtrzymywała się przez lat czterdzieści wiara biednego wygnańca. Odprawiłem Mszę św. za spokój jego duszy, a "Złoty Ołtarzyk" i po dziś dzień dodaje mi siły i pociechy. A gdy słyszę śpiewanie "Godzinek", stają mi na myśli owe "Godzinki" słyszane kiedyś hen, nad Wołgą. Przypominam sobie silną wiarę naszego wygnańca i miłość "polskiego pacierza" i nie mogę obronić się myśli, że ta Panna Najświętsza, której chwałę codziennie śpiewał w "Godzinkach" istotnie poprowadziła go zbawienną drogą, a "przy śmierci okazała mu się Matką Miłosierdzia" i bramy nieba otworzyła.
Z pamiętników ks. biskupa Felińskiego (*).

Za Przyczyną Maryi. Przykłady opieki Królowej Różańca św., Przedruk z roczników Róży Duchownej (1898 – 1925), redagował O. Teodor Jakób Naleśniak św. Teologii Lektor Zakonu Kaznodziejskiego. Tom I. (Przykłady na maj). Lwów. Wydawnictwo OO. Dominikanów. 1926, ss. 15-20.

Przypisy:
(*) Ks. Zygmunt Szczęsny Feliński (zm. d. 17 września 1895 r. w Krakowie), arcybiskup metropolita warszawski. Po wybuchu Powstania Styczniowego (1863 r.) arcybiskup Feliński przebywał na zesłaniu w Jarosławiu aż do r. 1883, w którym papież Leon XIII skłonił go do rezygnacji z arcybiskupstwa warszawskiego i zamianował go za to arcybiskupem Tarsu in partibus infidelium. Wówczas rząd rosyjski wydał Arcybiskupowi paszport zagraniczny. (Przyp. red. Ultra montes).

Za: ultramontes.pl