W domu, w pewnej tyrolskiej wiosce wybuchł pożar. Płomienie podsycane
wiatrem, nie napotykając przeszkody w drewnianych ścianach wysuszonej
budowli, wnet ogarnęły cały dom, wznosząc się potwornymi językami ku
niebu i grożąc sąsiednim zabudowaniom.
Zbiegła się ciżba ludzi, ale o ratowaniu nie było już mowy. Praca
kilkudziesięciu lat zamieniła się na oczach tłumu w kłęby dymu.
Nawet rozpaczliwy krzyk matki: „Ratujcie, tam w kołysce dziecko” – nie wzbudził bohaterskiego odruchu.
Kilku śmielszych cofnęło się nie doszedłszy nawet do drzwi.
Wyciąga ręce ku górze i z jakimś nadziemskim ogniem wiary w oczach powtarza trzykrotnie:
„Św. Józefie, tobie powierzam mego Józia, ratuj me dziecko”.
I na głos matki niebo okazało cud.
Rozszalały żywioł momentalnie przygasł, skurczył się jakby olbrzymim
zgarnięty płaszczem. A wśród zwęglonych ścian domu, w pokoiku
dziecięcym, ogniem nietkniętym, spał w kołysce uśmiechnięty Józio.
(Sendbote d. h. Joseph.)
Z książeczki O Bernard od Matki Bożej, Święty Józef wzór nasz i opiekun, Kraków 1939, rozdział X, str. 133-134.
Za: https://lagloriadelasantisimavirgen.wordpress.com/2015/08/12/sw-jozef-ratuje-od-ognia/#more-713