Pracuje wiele.
Aby zrozumieć, jak wiele pracy miał O.
Wenanty na stanowisku Magistra we Lwowie, należy pamiętać, że
aczkolwiek na początku był tam tylko Nowicjat, to jednak po roku
przybyła filozofia, po trzech – teologia, Nowicjat zaś pozostawał nadal.
Napływali wciąż kandydaci nowi i to prawie zawsze z rozmaitemi w nauce
brakami: były to bowiem lata pełnej wojny, gdy O. Wenanty urzędował i z
powołaniami bieda była ogromna… Bolał nad tem nasz O. Magister, tem
bardziej, że przewidywał, jak bardzo potrzebni będą pracownicy Pańscy na
niwie serc ludzkich, okropnie zachwaszczonych przed dziką, długotrwałą
wojnę. Godził się tedy na przyjmowanie chłopców nie zupełnie
przygotowanych, sam ich dokształcał sumiennie – ale co go to pracy
kosztowało!
Wspomniany już niejednokrotnie O. Henryk,
gdy na zastępstwo niedomagającego O. Wenantego naznaczony został, tak o
tej pracy pisze:
– Przekonałem się wówczas, jak bardzo
pracował O. Wenanty. Prócz ćwiczeń pobożnych i innych zajęć wspólnych,
uczyć musiał kleryków nie tylko reguły, konstytucji, liturgji,
Brewiarza, ale jeszcze prawie z każdym osobno obrabiał jakąś klasę
gimnazjalną, bo O. Marjan Sobolewski, prowincjał, przyjmował na
nowicjat kandydatów z różnych klas i zakładów. Gdym tego zakosztował,
poszedłem do O. Prowincjała i doniosłem mu, że to zabije O. Wenantego:
toć on chwili wolnej nie ma! Wysila się, naucza i słabnie! – Sam zaś O.
Wenanty nigdy o tem ani słowa nie mówił, nie żalił się, nie skarżył,
tylko cicho, cierpliwie pracował.
Tyle O. Henryk. Ja sam pamiętam, że był
czas, gdy uczył nie tylko przedmiotów zakonnych na Nowicjacie i klasy
tak przerabiał, ale nas już starszych: etyki, filozofii i języka
greckiego. Nike wiadomo zaiste, czemu się bardziej dziwić: czy pracy czy
zdolnościom!
Przytem pracował jeszcze wiele w kościele.
Na każdem nabożeństwie, o ile nie modlił się wraz z klerykami w Chórku,
siedział w konfesjonale. Niczyjej uwagi nie uchodziła jego postać
skromna, z świątobliwym wyrazem twarzy, stąd też jego konfesjonał nie
stał samotnie, , lecz skupiał do okoła siebie dusze, żądne światłego
kierownictwa i postępu w miłości Bożej.
Spowiedzi słuchał cierpliwie, bez
pośpiechu i nieraz w kościele umilkły już śpiewy, zaległa cisza, mrok
wieczorny i pustki, a on jeszcze w swoim konfesjonale spowiadał…
– Pamiętam – opowiada jeden z ówczesnych
kleryków – jak w prześliczne majowe wieczory na rekreacji w ogrodzie
wśród woniejących kwiatów i drzew długo bawiliśmy się, aż późno O.
Wenanty przychodził z kościoła, by odświeżyć zmęczone piersi
balsamicznem powietrzem. Widzieliśmy, że w spowiedź wkładał wysiłku
wiele, bo widoczne były na nim ślady zmęczenia i dużego zdenerwowania.
Poważna była to praca: raz po raz kładł
nam na serce modlitwę o nawrócenie „pewnej osoby”, oddalonej od Pana
Boga, nieraz tryumf łaski Bożej radośnie zwiastował: cieszyliśmy się
wtedy wszyscy.
Kazania miewał bardzo często, bo nie
tylko, gdy na niego kolej przypadała, ale gdy go który z Ojców o to
prosił. Zawsze płynęło z ust jego słowo Boże ułożone, obmyślane,
wypowiedziane z namaszczeniem. Nie mieszał niczego, coby obliczone było
tylko na efekt, próżność. Nie nabierał nigdy aktorskiego ani
deklamatorskiego tonu. Proste i przystępne, wygłoszone ciepło i
serdecznie jego kazanie każde, było normalnym wypływem wewnętrznego
stanu tej zjednoczonej z Bogiem duszy.
Wszyscy bardzo lubieliśmy go słuchać, ale
gdyby mnie kto zapytał, dlaczego – nie potrafiłbym tak pewnie
odpowiedzieć. Może to prostota połączona z oczywistością, może ono
namaszczenie, tajemnicza siła, świętym tylko właściwa…
I któż by uwierzył, że O. Wenanty, przy
tylu różnorodnych pracach w murach swego kościoła i klasztoru, będzie
jeszcze na zewnątrz się udzielał?
A jednak – nowicjuszkom Sióstr Rodziny
Marii, należącym także do wielkiej rodziny franciszkańskiej, wykładał
katechizm, w pełni prostoty i uroku malując im całokształt Wiary naszej
świętej.
Jak pojmował ten obowiązek, okazuje list jednej ze słuchaczek.
– Jego nauki i przykłady – opowiada –
zostały na zawsze w naszych sercach i pamięci. Od pierwszych chwil jego
postać wydawała się nam bardzo świętą: był dla nas wielkiem zbudowaniem.
– Uczył nas najbardziej życia umartwionego i pokory. A kiedy mówił o niebie, to z takim zapałem wznosił ręce i oczy ku niebu!…
– Jakaż to radość będzie w niebie – mówił –
gdy się tam dostaniemy! Ja, żem starał się dobrze uczyć, a Siostry, że
mnie słuchały.
– Nie tylko uczył prawd Wiary i ustaw zakonnych, ale prawie nas wychowywał, jak matka dzieci.
– Gdy wykładał o grzechu, dodawał: – Lepiej, aby Siostry wcale o tem nie wiedziały!
– Prosił, aby dobrze sobie zapamiętać,
czego uczył. – Skoro się dowiem – zachęcał – że moje uczennice są
dobremi zakonnicami, będę się bardzo cieszył.
– Spowiadał niektóre z nas z całego życia,
a każda po takiej spowiedzi czuła się tak zadowoloną i szczęśliwą, że
radaby zaraz umierać.
Inna z Sióstr, jego uczennic, podała mi parę uwag oderwanych na tenże temat; bardzo cenne to uwagi!
– Z całej nauki znać było, – opowiada – że
to niezwykła dusza i ogromnie wyrobiona: O. Wenanty zjednoczony z Panem
Bogiem bardzo ściśle, nie wychodził z tego stanu ani na chwilkę.
– Uczył nie górnolotnie, ale praktycznie, i
wchodził w każde szczegóły jednego razu prosiłyśmy, aby nas pouczył o
spowiedzi generalnej – drobiazgowo to przeszedł z wielkim dla nas
pożytkiem.
– Na każde zadane sobie pytanie odpowiadał
wyczerpująco. Chyba, że dostrzegł w tem chęć okazania wyższości – wtedy
i żartem upokorzyć umiał.
Nie dosyć jeszcze tych prac: pisywał
również artykuły do poważnych wydawnictw, zwłaszcza do „Gazety
Kościelnej”. W ciekawy to sposób wykryliśmy ten nowy objaw energji
duchowej naszego Magistra!
W „Gazecie Kościelnej”, którą wraz z
innemi czasopismami katolickiemi do czytania nam dawał, zauważyliśmy
artykuł o stylu naszego O. Magistra zatytułowany: „A Jezus pomnażał się w
łasce u Boga i u ludzi”. Bardzo zrozumiale a jednak głęboko te słowa
Ewangelji św. wytłumaczone tam były. Podpis u dołu taki: „fr”.
Czy to nie „franciszkanin”? – zapytywaliśmy jeden drugiego.
Nie dowiadywaliśmy się nic u O. Magistra, a
tylko usiłowaliśmy dojść do prawdy sami, i zdarzyło się, że jeden z
naszych sprzątających w celi O. Magistra, znalazł w koszu na papiery
kawałki podartego brulionu z tym właśnie tekstem co i w „Gazecie
Kościelnej”.
– Mam już dowody! – rozgłosił uradowany – to O. Magister jest ten „fr”!
I odtąd artykułu z takim podpisem
przytrafiały się coraz częściej, a nasz światły Przewodnik już kryć się z
tem przestał, ale owszem: sam posyłał kleryków do redaktora „Gazety
Kościelnej” Księdza Prałata Pechnika.
– Więcej! Jeszcze więcej! – prosił i zachęcał zawsze czcigodny Redaktor.
Tak mu styl i myśli O. Wenantego do gustu przypadły.
Wśród tych licznych prac, zdarzało się, że
echem głośnem odbiła się jeszcze dawna jego praca. I tak np. dnia 21
czerwca 1916 r. nadesłali mu krakowscy klerycy, do niedawna koledzy,
dyplom na honorowego członka „Zelusu” – jako dowód uznania i
wdzięczności za łożoną tam ongiś pracę, a zarazem prośbę, by kółku nadal
pomagał… Patrzmy, jak odpisuje O. Wenanty na to:
– Dziękuję serdecznie za pamięć i
miłe, pocieszające wiadomości. Sądziłem, że „Zelus Seraphicus” nie
zmartwychwstanie już, ale opieka Boża i gorliwość Braci dokonała
wskrzeszenia. Cieszy mnie wybór zarządu Kółka; spodziewam się, że wpływ i
praca Braci Remigjusza i Anzelma przyczynią się do prędkiego rozwoju.
Dziękuję czcigodnemu prezesowi za uznanie (jakkolwiek niezasłużone). Co
się zaś tyczy pomocy, mniemam, że ona nie będzie potrzebna – przecież aż
19 uczonych pracowników do Kółka należy. Z drugiej strony stoją w tem
na przeszkodzie: trudna komunikacja pocztowa (była to wojna!) i
moje obowiązki – przyczem nadmieniam, że i egzamin mnie czeka. Na nowym
posterunku zajęć po uszy, ale jestem zupełnie zadowolony i z samych
obowiązków i Nowicjuszy. Zasyłam serdeczne pozdrowienia dla Wielebnych
Ojców, moich kolegów, dla Szanownego Zarządu Kółka. Zawsze chcę o Kółku
pamiętać i czuję się do niego przynależny…
szczery br. Wenanty
Tak to zewsząd płynęły ku temu cichemu, pokornemu zakonnikowi, prośby, nalegania, o pomoc, o współpracę.
Bo takiego drugiego umysłu i takiego drugiego serca znaleźć było trudno…