POD OPIEKĄ ŚW. JÓZEFA I ŚW. MICHAŁA ARCHANIOŁA

Contemplare et contemplata aliis tradere

Veritas liberabit vos

niedziela, 20 lipca 2014

Świadectwa Szkaplerzne cz.6


6. Opowiadanie żołnierza

   Okropny trzask zbudził nas ze snu w połowie lipca 1917 roku. Za ścianami naszego baraku było słychać biegania, nawoływania i jęki rannych żołnierzy.
Zanim odpędziliśmy z powiek resztki snu, wpadł do naszego baraku szef Knopf i krzyknął urywanym głosem:
- Chłopcy . wstawać! Do okopów. rozkaz! Francuzi zaczynają atakować!... Kula rozwaliła sąsiedni barak!...
Pośpiesznemu naszemu ubieraniu towarzyszyły bezustannie salwy armatnie. Po chwili byliśmy gotowi. Przynaglani przez Knopfa i uformowani w czwórki, wyruszyliśmy szybkim krokiem w stronę okopów. Lekka mgła spowiła ziemię. Nad głowami naszymi przelatywały z sykiem raz po raz pociski lub pękały szrapnele. W dali huczały bezustannie działa. Ziemia dudniła. Atak już się rozpoczął.
Kilkadziesiąt kroków przed nami widniały najeżone okopy. Przywarliśmy do ziemi. Z okopów doszedł do naszych uszu przygłuszony obustronną strzelaniną głos gonga, a powietrze przybrało równocześnie jakiś ostry, duszny zapach. Podniosłem głowę. Nad ziemią unosił się obłok barwy żółto - zielonkawej. Knopf spojrzał na nas z przerażeniem, szukając czegoś wokoło siebie.
- Gaz. - wrzasnął nieludzkim głosem.
Momentalnie sięgnąłem ręką w bok po maskę. Na próżno, nie miałem jej! Spojrzałem na towarzyszów. Kilku wkładało na twarz ochronne gumy, reszta zaś, nie wyłączając Knopfa, spoglądała na siebie błędnymi oczyma, w których malowało się bezgraniczne przerażenie. W pośpiechu nie zabraliśmy masek! Przed nami stanęło upiorne widmo śmierci! Na ucieczkę do baraków było za późno.

Nagle uczułem niemoc i straszne duszenie. Palcami objąłem nerwowo gardło i zacząłem targać kołnierz munduru. Słyszałem tylko - jakby we śnie - głuche warczenie armat i charczenie towarzyszy. Nagle palcami natknąłem na kawałek jakiejś materii, zawieszonej na piersiach. Ustami wymówiłem: "Mario." i zupełnie odruchowo włożyłem do ust ową materię. Straciłem przytomność.
Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności. Gdy otwarłem oczy mżył drobny deszcz. Byłem wyczerpany. W ustach miałem pełno piasku i jakiś miękki przedmiot. Koło mnie chodzili jacyś ludzie, - widocznie sanitariusze. Po chwili po raz drugi straciłem przytomność.
Przebudziłem się w szpitalu wojskowym. Koło mego łóżka stało dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich mówił, wskazując na mnie i kiwając głową:
- Jakim sposobem ten Polak wyszedł cało z tego ataku, to ja nie wiem. Bez maski. Tamci wszyscy legli.
Przymknąłem oczy. Powoli wracała mi świadomość ostatnich wypadków. Wiec oni zginęli wraz z Knopfem, a ja sam wyszedłem cało cudownie?
Nagle ręka moja napotkała na ową materię, którą miałem w ustach podczas napadu. Zdjąłem ją z piersi. Był to, zabrudzony piaskiem i czerwoną pianą, która buchała mi z ust w owym pamiętnym dniu, zapomniany przez szeregi miesięcy mego pobytu na froncie - szkaplerz. Matka zawiesiła mi go na piersiach przed wyjazdem na pola bitwy. "Weź go synu! - mówiła staruszka ze łzami w oczach.  - Gdy szkaplerz będziesz nosił na piersiach i westchniesz czasem do Tej, która go ludziom dała, nie potrzebujesz się obawiać niczego". Na froncie - wśród huku armat - zapomniałem o talizmanie matczynym. Aż wreszcie w tym dniu strasznym spojrzałem na tablicę szpitalną, wiszącą nad mym łóżkiem. "Otruty 16 lipca." Przeczytałem początek i zalałem się łzami, całując cudowny szkaplerz. Wszak 16 lipca - to święto Matki Boskiej Szkaplerznej! Zrozumiałem zdumienie pielęgniarzy, zrozumiałem moje cudowne ocalenie. Słowa matki spełniły się.

"Przewodnik katolicki".                                                                                                     St.Maćkowiak