6. Opowiadanie żołnierza
Okropny trzask zbudził nas ze snu w połowie lipca
1917 roku. Za ścianami naszego baraku było słychać biegania,
nawoływania i jęki rannych żołnierzy.
Zanim odpędziliśmy z powiek resztki snu, wpadł do naszego baraku szef Knopf i krzyknął urywanym głosem:
- Chłopcy . wstawać! Do okopów. rozkaz! Francuzi zaczynają atakować!... Kula rozwaliła sąsiedni barak!...
- Chłopcy . wstawać! Do okopów. rozkaz! Francuzi zaczynają atakować!... Kula rozwaliła sąsiedni barak!...
Pośpiesznemu naszemu ubieraniu towarzyszyły
bezustannie salwy armatnie. Po chwili byliśmy gotowi. Przynaglani przez
Knopfa i uformowani w czwórki, wyruszyliśmy szybkim krokiem w stronę
okopów. Lekka mgła spowiła ziemię. Nad głowami naszymi przelatywały z
sykiem raz po raz pociski lub pękały szrapnele. W dali huczały
bezustannie działa. Ziemia dudniła. Atak już się rozpoczął.
Kilkadziesiąt kroków przed nami widniały najeżone
okopy. Przywarliśmy do ziemi. Z okopów doszedł do naszych uszu
przygłuszony obustronną strzelaniną głos gonga, a powietrze przybrało
równocześnie jakiś ostry, duszny zapach. Podniosłem głowę. Nad ziemią
unosił się obłok barwy żółto - zielonkawej. Knopf spojrzał na nas z
przerażeniem, szukając czegoś wokoło siebie.
- Gaz. - wrzasnął nieludzkim głosem.
Momentalnie sięgnąłem ręką w bok po maskę. Na próżno, nie miałem jej!
Spojrzałem na towarzyszów. Kilku wkładało na twarz ochronne gumy,
reszta zaś, nie wyłączając Knopfa, spoglądała na siebie błędnymi
oczyma, w których malowało się bezgraniczne przerażenie. W pośpiechu
nie zabraliśmy masek! Przed nami stanęło upiorne widmo śmierci! Na
ucieczkę do baraków było za późno.- Gaz. - wrzasnął nieludzkim głosem.
Nagle uczułem niemoc i straszne duszenie. Palcami
objąłem nerwowo gardło i zacząłem targać kołnierz munduru. Słyszałem
tylko - jakby we śnie - głuche warczenie armat i charczenie towarzyszy.
Nagle palcami natknąłem na kawałek jakiejś materii, zawieszonej na
piersiach. Ustami wymówiłem: "Mario." i zupełnie odruchowo włożyłem do
ust ową materię. Straciłem przytomność.
Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności. Gdy
otwarłem oczy mżył drobny deszcz. Byłem wyczerpany. W ustach miałem
pełno piasku i jakiś miękki przedmiot. Koło mnie chodzili jacyś ludzie,
- widocznie sanitariusze. Po chwili po raz drugi straciłem przytomność.
Przebudziłem się w szpitalu wojskowym. Koło mego
łóżka stało dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich mówił, wskazując na mnie i
kiwając głową:
- Jakim sposobem ten Polak wyszedł cało z tego ataku, to ja nie wiem. Bez maski. Tamci wszyscy legli.
Przymknąłem oczy. Powoli wracała mi świadomość ostatnich wypadków. Wiec oni zginęli wraz z Knopfem, a ja sam wyszedłem cało cudownie?
Przymknąłem oczy. Powoli wracała mi świadomość ostatnich wypadków. Wiec oni zginęli wraz z Knopfem, a ja sam wyszedłem cało cudownie?
Nagle ręka moja napotkała na ową materię, którą
miałem w ustach podczas napadu. Zdjąłem ją z piersi. Był to, zabrudzony
piaskiem i czerwoną pianą, która buchała mi z ust w owym pamiętnym
dniu, zapomniany przez szeregi miesięcy mego pobytu na froncie -
szkaplerz. Matka zawiesiła mi go na piersiach przed wyjazdem na pola
bitwy. "Weź go synu! - mówiła staruszka ze łzami w oczach. - Gdy
szkaplerz będziesz nosił na piersiach i westchniesz czasem do Tej, która
go ludziom dała, nie potrzebujesz się obawiać niczego".
Na froncie - wśród huku armat - zapomniałem o talizmanie matczynym.
Aż wreszcie w tym dniu strasznym spojrzałem na tablicę szpitalną, wiszącą nad mym łóżkiem. "Otruty
16 lipca." Przeczytałem początek i zalałem się łzami, całując cudowny
szkaplerz.
Wszak 16 lipca - to święto Matki Boskiej Szkaplerznej! Zrozumiałem
zdumienie pielęgniarzy, zrozumiałem moje cudowne ocalenie. Słowa matki
spełniły się.
"Przewodnik katolicki". St.Maćkowiak