Pewien proboszcz, w którego sąsiedztwie niewiara wiele narobiła złego, opowiada nam następujące wzruszające zdarzenie:
Było to zeszłego roku przed pierwszą Komunją św. dzieci, podczas ich
przygotowania się. Nasze dzieci z radością zgromadziły się na około
ambony. Pobożny pewien kanonik przemówił do nich, aby je przygotować
na przyjęcie chleba anielskiego. Ze spokojną uwagą słuchały dzieci słów
kapłana. W tem zjawia się nagle jakiś mężczyzna ubrany jak robotnik z
gniewem na twarzy i wściekłością w oku pomiędzy tą gromadką pobożną,
biega tu i ówdzie, szuka i śledzi w około. Łagodnie pytam go: „Czego
życzysz sobie przyjacielu?”. Odpowiada mi, że żąda swego dziecka. To
głośne i dumne oświadczenie spowodowało wielki niepokój i trwogę w
gromadce. Kanonik przerwał swą naukę. Każdy był zakłopotany o wynik tego
zamieszania. „Mój panie, mówi przybyły do kapłana – ja żądam mego
dziecka i to natychmiast. Jego matka jest wprawdzie katoliczką, ale ja
nim nie jestem i moje dziecko nie może być katolikiem nigdy”. Wprawiasz
mię w zdumienie, mój przyjacielu – odrzekł kapłan. – My nie
przypuszczamy do pierwszej Komunji św. żadnego dziecka, którego
katolicki chrzest św. nie jest stwierdzony. Czy pańskie dziecko było
chrzczone w kościele? „Tak jest”. Czy chrzestni rodzice byli katolicy?
„Tak jest”. Czy oni zgodzili się? „Wtenczas zgodzili się, ja byłem przy
tem!” „A więc mój przyjacielu, twoje dziecko jest katolickie!”
„Dotychczas przyznaję, że należało do religji swojej matki, ale od tego
czasu żądam, aby należało do mojej religji”. Mówiąc to, porwał swoje dziecko, którem na jego żądanie wezwał ku niemu,
za ramię i zawołał zajadłym tonem: „Naprzód, ruszaj! Od tej chwili ja
ciebie będę wychowywał”.
Kochany, mały biedak rzucił na mnie błagalne spojrzenie i rzekł ze łzami: „Och, proszę mnie przecież nie opuszczać!”. Chciałem tedy stanąć między dzieckiem a srożącym się ojcem. Obecni
obawiali się, abym nie stał się ofiarą jego wściekłości. Trwożliwe
wołania dawały się raz po raz słyszeć z pośród zgromadzonych. Lecz nie
stało się nic, owszem nieszczęsny człowiek nieco się uspokoił. Teraz staliśmy się świadkami nadzwyczaj wzruszającej sceny. Biedne
dziecię padło na kolana, objęło ojca za nogi i zawołało głosem pełnym
łkania, tonem pełnym dziecięcej delikatności: „Kochany ojcze! ja ci chcę
być zawsze posłuszny, ja cię chcę z całego serca kochać, przysięgam ci
to – tylko dozwól mi – błagam cię, dozwól mi, zostać w religji mojej
matki!”. Łkanie zdusiło jego głos; osłabł, była obawa, że zemdleje. Wypadek
poruszył wszystkich do łez, nasze dzieci płakały głośno, była to serce
rozdzierająca scena. Ale ojciec pozostał twardy i niewzruszony. Jego
zatwardziałe, pozbawione wiary czy fanatyzmu pełne serce pozostało samo
niewraźliwe i nieczułe na głos natury. Jednak się uspokoił, dał się
nawet nakłonić i czekał końca uroczystości, poczem zabrał swego syna.
Pod koniec pobożnych ćwiczeń widziałem, że dziecię było blade i drżące. „Ty drżysz mój kochany – rzekłem i wziąłem go za rękę”. „O tak – rzekł –
trwożę się o matkę, ona z pewnością tego wieczora doznała złego
obejścia się”. „Idź tylko z nim spokojnie – rzekłem – bądź prawdziwie grzeczny i
posłuszny wobec ojca i ufaj Bogu”. Poszedł. Nie bez bolesnej litości
spoglądałem za idącym obok swego ojca jak niewinne jagnię, co nieme, bez
skargi idzie za swym prześladowcą. Pomodliliśmy się jeszcze wspólnie za dziecię. Mieliśmy wielką nadzieję,
że sprawa tak godna Boskiego miłosierdzia pomyślnie się załatwi, ale
nadzieja zdawała się być daremną. Następnego dnia odbywał się ciąg
dalszy – ćwiczeń – jedno miejsce zostało jednak puste, dobry chłopiec
nie przyszedł. Skoro ojciec ze synem przyszli do domu, podniósł ojciec
rękę do bicia, ale syn nie zostawił mu na to czasu. Rzucił się mu na
szyję, objął go całą siłą miłości, zrosił go swemi łzami, prosił, błagał
w natarczywy a delikatny sposób, by przecie oszczędzał matki i jemu
dozwolił otrzymać pierwszą św. Komunję. Opadła ręka ojcu – ale zaciekłość jego została. Drugiego dnia wziął syna
ze sobą do roboty, nie spuszczał go z oczu. Głęboki smutek ogarnął
dziecię. Płakało dzień i noc, nie jadło. Dzwonek wzywał na duchowne
ćwiczenia, a jemu każde uderzenie dzwonka krajało serce…
Nazajutrz uroczystość św. Józefa, dzień Komunji dziecięcej. Spojrzałem
po szeregach moich kochanych i z boleścią zauważyłem, że miejsce dziecka
próżne było. „O mój Jezusie! – westchnąłem – „Ty przecież nie dasz temu
Twemu jagnięciu zginąć”. W tej chwili powstaje nagle żywy ruch wokoło mnie. Dochodzą mnie zewsząd
wesołe szepty: „Jest! jest!”. Wszystkich oczy spoczywają z zachwytem na
miłym, nadchodzącym towarzyszu. Widać było, że cierpiał, ale teraz
wyglądał całkiem zadowolony. Zbliżył się z tęsknotą i pobożnością do
stołu Pańskiego i przyjął pierwszą Komunję, jak Anioł. Co się dalej stało? On i my błagaliśmy św. Józefa i św. Opiekun, ten
potężny obrońca, wziął to niewinne serce dziecięce pod opiekę swego
liljowego berła, okrył tego młodego wyznawcę tym samym płaszczem, którym
ochraniał Jezusa przeciw srogim jego prześladowcom podczas ucieczki do
Egiptu, a w stajence betlejemskiej przed zimnem. Okrutny ojciec był
pokonany przez owego żywiciela Jezusa – dozwolił on synowi iść i oto
ujrzeliśmy go powracającego do nas wesołego i szczęśliwego. Oto idźcie do Józefa!
Z książeczki „Święty Józef Oblubieniec Bogarodzicy”, Kraków 1930r., str. 114-120.