Kilka wspomnień o. Maksymiliana M. Kolbe
o o.Wenantym Katarzyńcu
o o.Wenantym Katarzyńcu
Chociaż
nie miałem takiego szczęścia, aby dłuższy czas przebywać z o. Wenantym,
ale te kilka chwil, które z nim spędziłem pozostawiło we mnie
niezatarte i błogie wrażenie.
Po raz pierwszy spotkałem się z nim we Lwowie, przy kamiennym stole w ogrodzie franciszkańskim. Przyjechał on wtedy prosić o przyjęcie do zakonu, a może już był przyjęty jako kandydat. Nie zapomnę nigdy skromności, jaka tchnęła z całej jego postawy. W świeckim ubraniu, około dwudziestu lat, trochę nieśmiały, w ruchach poważny, ale bez wymuszania, w mowie raczej skąpy, ale roztropnie. Spokój upiększający obcowanie z nim wskazywał, że jest on panem samego siebie. Przyszedł do klasztoru z seminarium nauczycielskiego. Nie pamiętam już szczegółów rozmowy, tylko ogólne, dodatnie wrażenie jakie mi pozostało na zawsze z tego spotkania.
Po raz drugi zobaczyłem się z nim na Kalwarii. Nawet dwa miesiące mogłem korzystać z jego ściętego przykładu. Uważałem go za jednego z najlepszych, jeżeli nie najlepszego z klerykom i to nie bez powodu. Stwierdziłem bowiem, że owo pierwsze wrażenie sprzed kilku laty przy kamiennym stole nie było skutkiem chwilowej pobudki, ale stałej i gruntownej cnoty.
Oto kilka faktów.
Poszliśmy kiedyś na przechadzkę w stronę kaplicy św. Magdaleny. Tam
wśród lasu, siedząc na leżącym drzewie, rozmawialiśmy o kwestiach, w
których on bez wątpienia był dobrze zorientowany. Mimo to jednak, wolał
słuchać, niż dominować w rozprawie. A czynił to mile i wdzięcznie
okazując swoje zainteresowanie.
Innym
razem jeden z kleryków zasugerował pomysł wprowadzenia śpiewu
gregoriańskiego według przepisów papieża Piusa X i wygłoszenie z tej
okazji specjalnego referatu w kółku kleryckim „Zelus Seraphicus”. O.
Wenanty podzielał jego zdanie, ale gdy przyszło do urzeczywistnienia
tego zamiaru, wspomniany kleryk nie chciał się jednak podjąć się tego
zadania. Zatem o. Wenanty po przyjeździe do Krakowa opracował referat, a
chociaż był wyżej na studiach, a przy tym zdolniejszy, pokornie dał
odczyt owemu klerykowi do oceny.
Gdy
szliśmy się kąpać do rzeki odchodził zawsze nieco na bok z nadzwyczajnej
swej skromności. Całe jego zachowanie i sposób działania przepełnione
było cnotą.
Nie raz widziano go na modlitwie na małym balkoniku wysuniętym z klasztoru do kościoła.
Na
„Kamieniu” przed klasztorem grywało się w palanta. On też brał udział w
tej grze, ale co uderzył kijem piłkę, to nie trafił, albo jakoś ukosem
ugodził. Spokojnie jednak i z uśmiechem znosił i tę niezdarność.
Na
korytarzu spotkałem go kiedyś z zawiniętą głową i pytam, co go boli.
Spokojnie, słodko jakby żadnego nie cierpiał bólu, wyjaśnił, że jest to
zwyczajnie powtarzający się ból.
Nie silił się na czyny nadzwyczajne, ale zwyczajne wykonywał nadzwyczajnie.
Kochał
zakon. Pragnął gorąco, by dobrze się w nim dzieło, i dlatego starał się
o opieką nad braćmi zakonnymi, był ich magistrem i mówił o
niepokojących brakach.
Lekarz polecił
mu posilać się co 2 godziny, leżeć i przebywać na słońcu. Wykonywał to
zalecenie, choć sprawiało mu to wiele przykrości. „Dla mnie jedzenie
jest prawdziwą pokutą – rzekł mi – ale wmuszam w siebie”. Czasem też
pokarm oddawał. „Pragnąłby pielęgnować dalej dusze ukochanych nowicjuszy
i być wszędzie obecny, a tu trzeba było przykuć się do łóżka”. Chociaż
miał gorączkę, nie tracił czasu, dużo czytał, przeważnie trydencki
katechizm Kościoła, twierdząc, że tam można znaleźć wszystkie sprawy
dotyczące wiary. Aby podołać wszystkim obowiązkom i lepiej je wykonywać,
a przy tym nie tracić czasu, nauczył się stenografii, aby szybciej
pisać kazania. Widziałem nawet podręcznik leżący jeszcze na biurku.
Nie
widziałem go nigdy w gniecie, a od jego nowicjuszy słyszałem, że gdy
czuł się zdenerwowany, co w stanie gorączkowym zwykle się zdarza,
zamiast wybuchnąć gniewem tłumił go w sobie, aż czasem na zewnątrz można
było zauważyć.
Energicznie kierował
powierzoną sobie trzódką i wymagał posłuszeństwa. Gdy wrócił z
Hanaczowa, by po krótkim pobycie wyjechać jeszcze w góry, zadzwonił na
kleryka. Gdy ten nie przyszedł zaraz, rzekł mi z uśmiechem: „Może się
odzwyczaili”, i energiczniej zadzwonił po raz drugi.
Był
wierny posłuszeństwu, chociaż nieraz było trudno. Np.: gdy ojciec
prowincjał polecił mu objąć pieczę nad nowicjuszami, mimo nadwyrężonego
zdrowia, szczerze zabrał się do pracy. I właściwie na tym posterunku
zmarł. Gdy czasem ojciec gwardian zaproponował mu kazanie lub Mszę
świętą śpiewaną, chętnie przyjmował, chociaż czuł, że czasem brakuje mu
sił. Pewnego nawet razu podczas nowenny do św. Antoniego zemdlał.
Posłuszeństwo okazywał nawet wtedy, gdy nie wypływało ono z zasad i
przepisów zakonnych, ale zawsze roztropnie, z odwagą i według własnego
zdania.
Gorliwie starał się o
zbawienie dusz. Chociaż był słaby, codziennie spowiadał godzinę a czasem
kilka godzin. Lepiej mogłyby to opowiedzieć dusze, które prowadził do
doskonałości. Był dobrym spowiednikiem. Nie zapominał o grzesznikach.
Zakładał
koła MI. Miał pragnienie głosić publiczne odczyty, lecz śmierć
przecięła pasmo jego życia. Kazania miał proste i zrozumiałe dla
wszystkich. Był dobry w zagadnieniach teologicznych.
o. Maksymilian M. Kolbe
Początki „Rycerza Niepokalanej”
W
jaki sposób zacząć wydawać czasopismo w tak trudnych czasach, kiedy
raczej czasopisma się zwija, niż zaczyna wydawać. Posłałem zatem, między
innymi, i do O. Wenantego zapytanie, co on o tym sądzi. „Jeżeli moja
rada może się na coś przydać – odpisał skromnie – jestem zdania, by co
prędzej zacząć wydawać organ Rycerstwa Niepokalanej”. Podjął się on
także napisania słowa wstępnego.
Tymczasem
wyniszczająca powoli gruźlica powaliła go do łóżka i zaprowadziła do
grobu. Minął rok, kiedy radę śp. O.Wenantego, zacząłem wprowadzać w
czyn. Dnia 25 listopada 1921 kasa Rycerstwa Niepokalanej liczyła minus
40 MP. Nie można było przewidzieć żadnych dochodów, ani też liczyć na
jakiekolwiek zapomogi. Wszyscy sądziliśmy, że rozpoczęcie wydawania
miesięcznika z początkiem Nowego Roku jest niemożliwe.
Nawet
jeden z ojców tak się wyraził: „Gdyby miesięcznik był na styczeń, to
byłby cud, a ponieważ cudu nie będzie, więc i na styczeń czasopisma nie
będzie”. Zwróciłem się wówczas do kleryków i powiedziałem: „Módlcie się
do Matki Bożej za przyczyną O.Wenantego, by miesięcznik mógł wyjść już w
styczniu.
Jeżeli Rycerz wyjdzie w
styczniu, to będzie sprawa o.Wenantego. I sam nie wiem, jak się to
stało, ale pierwszy numer ukazał się rzeczywiście jeszcze w styczniu.
Uważałem więc za miły obowiązek zamieścić w tym numerze jego podobiznę i
skreślić kilka słów o nim, zaznaczając zarazem, by On patronował temu
pismu.
Cały kapitał zabrany na
wydawnictwo poszedł na pierwszy numer, a nawet z wysprzedaży tego numeru
dodrukowaliśmy jeszcze piąty jego tysiąc. Po ludzku mówiąc, takie
przedsięwzięcie nie mogło się udać, bowiem pierwsze trzy miesiące nowo
powstającego pisma są okresem wkładów, a tu na miesiąc luty nie było
wcale pieniędzy. Słusznie więc ojciec Prowincjał zauważył, że nie ma
widoków co do dalszego jego wydania. Do tego jeszcze ciężko zaniemogłem,
więc powzięły poprzednio plan, by mając już w ręku numer styczniowy,
zapukać do zamożniejszych po ofiarę na ten cel, spełzł na niczym.
Trawiony
silną gorączką, leżąc bezsilnie, zwróciłem się do Ojca Wenantego:
„Widzisz nie ma pieniędzy na numer lutowy, i jeżeli znajdzie się
potrzebna suma i jeszcze zbędzie, to z tego co pozostanie wydrukuję
twoją fotografię”. I nadspodziewanie, nie tylko przyszły potrzebne
pieniądze, ale i nadwyżka, z której według obietnicy wydrukowałem mu
podobiznę z krótkim życiorysem.
Nieraz
też w chwilach ciężkich, podczas szalonych skoków w cenach, które
powaliły tyle wydawnictw, polecałem przez ręce Ojca Wenantego i
Niepokalanej krytyczne położenie i nie doznałem zawodu.
Tak „Rycerz Niepokalanej”, wbrew wszelkim przewidywaniom, dobiegał do pierwszego roku wydawnictwa.
Tymczasem
w Krakowie wybuchł agitacyjny, przedwyborczy strajk drukarzy. „Rycerz
Niepokalanej” przeniósł się do Grodna. Z wielką trudnością ukazał się
numer listopadowy i grudniowy, i zdaje się, że to już będzie koniec,
wyjścia nie ma.
Zwróciłem się znowu
do Ojca Wenantego i obiecałem mu co prędzej wydrukować na odbitce
biografijkę, jeżeli jeszcze tego roku stanie nasza drukarnia.
Bez
pieniędzy, jakże tu marzyć o drukarni. A jednak – zupełnie
nadspodziewanie tak się sprawy ułożyły, że w okresie Nowenny i oktawy
Niepokalanego Poczęcia, kupiliśmy i maszynę drukarską, i
najniezbędniejszą ilość czcionek. Teraz zaś pomału drukarnia i w ogóle
wydawnictwo staje na nogi.
Nie mogę
więc zamilczeć tak jawnej działalności O. Wenantego, i mimo woli cisną
mi się pod pióro słowa Zmarłego, gdy zwracano mu uwagę na potrzebę pracy
wydawniczej: „Widzicie, ja jestem chory i nic już zrobić nie mogę, ale
po śmierci dużo zrobię dla Zakonu”.