
On
 i my błagaliśmy św. Józefa i św. Opiekun, ten potężny obrońca, wziął to
 niewinne serce dziecięce pod opiekę swego liljowego berła, okrył tego 
młodego wyznawcę tym samym płaszczem, którym ochraniał Jezusa przeciw 
srogim jego prześladowcom podczas ucieczki do Egiptu
      Pewien proboszcz, w którego sąsiedztwie niewiara wiele narobiła złego, opowiada nam następujące wzruszające zdarzenie:
Było to zeszłego roku przed pierwszą Komunją św. dzieci, podczas ich 
przygotowania się. Nasze dzieci z radością zgromadziły się na około 
ambony. Pobożny pewien kanonik przemówił do nich, aby je przygotować 
na przyjęcie chleba anielskiego. Ze spokojną uwagą słuchały dzieci słów 
kapłana. W tem zjawia się nagle jakiś mężczyzna ubrany jak robotnik z 
gniewem na twarzy i wściekłością w oku pomiędzy tą gromadką pobożną, 
biega tu i ówdzie, szuka i śledzi w około. Łagodnie pytam go: „Czego 
życzysz sobie przyjacielu?”. Odpowiada mi, że żąda swego dziecka. To 
głośne i dumne oświadczenie spowodowało wielki niepokój i trwogę w 
gromadce. Kanonik przerwał swą naukę. Każdy był zakłopotany o wynik tego
 zamieszania. „Mój panie, mówi przybyły do kapłana – ja żądam mego 
dziecka i to natychmiast. Jego matka jest wprawdzie katoliczką, ale ja 
nim nie jestem i moje dziecko nie może być katolikiem nigdy”. Wprawiasz 
mię w zdumienie, mój przyjacielu – odrzekł kapłan. – My nie 
przypuszczamy do pierwszej Komunji św. żadnego dziecka, którego 
katolicki chrzest św. nie jest stwierdzony. Czy pańskie dziecko było 
chrzczone w kościele? „Tak jest”. Czy chrzestni rodzice byli katolicy? 
„Tak jest”. Czy oni zgodzili się? „Wtenczas zgodzili się, ja byłem przy 
tem!” „A więc mój przyjacielu, twoje dziecko jest katolickie!” 
„Dotychczas przyznaję, że należało do religji swojej matki, ale od tego 
czasu żądam, aby należało do mojej religji”. Mówiąc to, porwał swoje dziecko, którem na jego żądanie wezwał ku niemu,
 za ramię i zawołał zajadłym tonem: „Naprzód, ruszaj! Od tej chwili ja 
ciebie będę wychowywał”.
Kochany, mały biedak rzucił na mnie błagalne spojrzenie i rzekł ze łzami: „Och, proszę mnie przecież nie opuszczać!”. Chciałem tedy stanąć między dzieckiem a srożącym się ojcem. Obecni 
obawiali się, abym nie stał się ofiarą jego wściekłości. Trwożliwe 
wołania dawały się raz po raz słyszeć z pośród zgromadzonych. Lecz nie 
stało się nic, owszem nieszczęsny człowiek nieco się uspokoił. Teraz staliśmy się świadkami nadzwyczaj wzruszającej sceny. Biedne 
dziecię padło na kolana, objęło ojca za nogi i zawołało głosem pełnym 
łkania, tonem pełnym dziecięcej delikatności: „Kochany ojcze! ja ci chcę
 być zawsze posłuszny, ja cię chcę z całego serca kochać, przysięgam ci 
to – tylko dozwól mi – błagam cię, dozwól mi, zostać w religji mojej 
matki!”. Łkanie zdusiło jego głos; osłabł, była obawa, że zemdleje. Wypadek 
poruszył wszystkich do łez, nasze dzieci płakały głośno, była to serce 
rozdzierająca scena. Ale ojciec pozostał twardy i niewzruszony. Jego 
zatwardziałe, pozbawione wiary czy fanatyzmu pełne serce pozostało samo 
niewraźliwe i nieczułe na głos natury. Jednak się uspokoił, dał się 
nawet nakłonić i czekał końca uroczystości, poczem zabrał swego syna. 
Pod koniec pobożnych ćwiczeń widziałem, że dziecię było blade i drżące. „Ty drżysz mój kochany – rzekłem i wziąłem go za rękę”. „O tak – rzekł –
 trwożę się o matkę, ona z pewnością tego wieczora doznała złego 
obejścia się”. „Idź tylko z nim spokojnie – rzekłem – bądź prawdziwie grzeczny i 
posłuszny wobec ojca i ufaj Bogu”. Poszedł. Nie bez bolesnej litości 
spoglądałem za idącym obok swego ojca jak niewinne jagnię, co nieme, bez
 skargi idzie za swym prześladowcą. Pomodliliśmy się jeszcze wspólnie za dziecię. Mieliśmy wielką nadzieję, 
że sprawa tak godna Boskiego miłosierdzia pomyślnie się załatwi, ale 
nadzieja zdawała się być daremną. Następnego dnia odbywał się ciąg 
dalszy – ćwiczeń – jedno miejsce zostało jednak puste, dobry chłopiec 
nie przyszedł. Skoro ojciec ze synem przyszli do domu, podniósł ojciec 
rękę do bicia, ale syn nie zostawił mu na to czasu. Rzucił się mu na 
szyję, objął go całą siłą miłości, zrosił go swemi łzami, prosił, błagał
 w natarczywy a delikatny sposób, by przecie oszczędzał matki i jemu 
dozwolił otrzymać pierwszą św. Komunję. Opadła ręka ojcu – ale zaciekłość jego została. Drugiego dnia wziął syna
 ze sobą do roboty, nie spuszczał go z oczu. Głęboki smutek ogarnął 
dziecię. Płakało dzień i noc, nie jadło. Dzwonek wzywał na duchowne 
ćwiczenia, a jemu każde uderzenie dzwonka krajało serce…
Nazajutrz uroczystość św. Józefa, dzień Komunji dziecięcej. Spojrzałem 
po szeregach moich kochanych i z boleścią zauważyłem, że miejsce dziecka
 próżne było. „O mój Jezusie! – westchnąłem – „Ty przecież nie dasz temu
 Twemu jagnięciu zginąć”. W tej chwili powstaje nagle żywy ruch wokoło mnie. Dochodzą mnie zewsząd
 wesołe szepty: „Jest! jest!”. Wszystkich oczy spoczywają z zachwytem na 
miłym, nadchodzącym towarzyszu. Widać było, że cierpiał, ale teraz 
wyglądał całkiem zadowolony. Zbliżył się z tęsknotą i pobożnością do 
stołu Pańskiego i przyjął pierwszą Komunję, jak Anioł. Co się dalej stało? On i my błagaliśmy św. Józefa i św. Opiekun, ten 
potężny obrońca, wziął to niewinne serce dziecięce pod opiekę swego 
liljowego berła, okrył tego młodego wyznawcę tym samym płaszczem, którym
 ochraniał Jezusa przeciw srogim jego prześladowcom podczas ucieczki do 
Egiptu, a w stajence betlejemskiej przed zimnem. Okrutny ojciec był 
pokonany przez owego żywiciela Jezusa – dozwolił on synowi iść i oto 
ujrzeliśmy go powracającego do nas wesołego i szczęśliwego. Oto idźcie do Józefa!
Z książeczki „Święty Józef Oblubieniec Bogarodzicy”, Kraków 1930r., str. 114-120.